piątek, 30 października 2009

PKP - czego Pani od nas chce?



Pogodowy klakier rozkrzyczał się na dobre, wylewając tony dzikich łez. Uspokoił się dopiero dzisiejszego ranka łkając bezgłośnie. Co za smętny dzień... Nawet nie tyle angielski, co mentalnie-polski! Chyba rozumiecie co to znaczy?!
Jeden taki dzień pozwoli zrozumieć Polaka - tylko jeden taki dzień...

30 października 2009

Ciemność, ciemność widzę. Światła jak na lekarstwo. Wybieram się na PKP-stację-może znajdę ubikację?
Mijam obszczymurka "a" - trallala i trallala, mijam obszczymurka "be" - robię sobie to, co chcę. Mijam dziadzia i babinkę, wnuczka-cyca i Malwinkę. A im dalej sobie kroczę, to tym bardziej buty moczę.
Jestem już na stacji. Stoję bezgłośnie gapiąc się w nic... Głupio patrzeć na ludzi - raz, że Polacy są mało atrakcyjni jesienią - to w dodatku ubrani w najgorsze zestawy kolorystyczne, jakie tylko są możliwe. Depresyjki smętne posuwisto-zwrotne. Szaro-buro, szaro-brązowo, szaro-oczojebnie. Czasem szaro-zwyczajnie. Garderoba przerośniętych myszy i grzybów-muchomorów. Bynajmniej nie Mediolan.
Na twarzach person non-grat pomroczność jasna. Buźki do kontaktów bliższych nie zachęcające.
Marznę.
Nadjeżdża pociąg - wyjątkowo planowo i punktualnie - trzeba zapisać w notesie - 30 października...
Wchodzę do środka - uderza - z jednej strony tłok nadzwyczajny, z drugiej - smród pospolity. Tak źle, tak niedobrze. Znajduję w końcu miejsce vis-à-vis wujka-ujka konsumującego. Z buzinki misia-rysia zieje grozą, oczka mętne świdrująco-taksujące. W dechę! Godzina z miśkiem-ryśkiem w alkoholowym posmrodzie. Ale, ale - przecież sytuacja może ulec zmianie - można sobie usiąść w jeszcze ciekawszej okolicy - np. blisko pociągowej ubikacyjki z której korzystają wyłącznie wujki-ujki rozlewające po kabince gorące strugi żółtych soczystości. Misie-pysie kochane - jaki po was nektar słodki zostaje!
Jedziemy pół godziny. Ogrzewanie maksymalne przypieka pośladki, które zaczynają nerwowo się obracać. W wyniku podwyższonej temperatury do atmosfery zaczyna przedostawać się łatwa do zdiagnozowania woń dawno nie pranych majtuli. Wdech-wydech, wdech-wydech. Włączam tryb awaryjny. Słodkie wyziewy kierują mnie w stronę zatłoczonego wyjścia. Jednym wyskokiem ląduję na betonowym chodniku. Radości moja - powietrze - witaj słońce! Koniec podróżniczej kaźni! - krzyczę szczęśliwa orientując się w ułamku sekundy, że przede mną jeszcze droga powrotna. A niech to! Chociaż może w drodze powrotnej nie spotkam już wujka-ujka i będę mogła cieszyć się bryzą pachnących koszulin i pach wydezodorantowanych? A może tym razem znajdę miejsce wygodne i kompana do rozmowy skorego, co bez wspomagaczy dyskurs potrafi nawiązać miły?
Szklane domy, szklane domy a pod stopą kępki słomy...

wtorek, 20 października 2009

Szukam pracy - a atuty me na tacy

Azaliż. Zacznę niekonwencjonalnie - wprowadzając w główki makowe wiatr szumny asocjacji. Postanowiłam niekonwencjonalnym życiorysem, obnażonym życia wpisem znaleźć pracę - bo już i nadzieję tracę.
I bez skutku pocieszania, kiedy wokół zamieszania i globalne zawieruchy krępujące wszystkie ruchy.
Mięśnie bolą, boli głowa, która się w ramiona chowa - zrozumiawszy należycie jak perfidne jest to życie.
Co byś im nie napisała - ciągle będziesz arcy mała.
Papierowe życiorysy wysyłane w kołowrotku - a ty czekaj mały kotku, aż fortuna cię zobaczy i pazurem swym zahaczy.
Kółko kręci się szaleńczo wysysając krew młodzieńczą jak w mikserze.
Żyjesz teraz w nowej erze, w której wszystko na papierze.
O litości - akwizycja!
Stoi niczym koalicja - delikatnie się nachyla...
A ja z "buta", a ja dyla - raz przez rzekę, potem w morze, uratuj mnie, Panie Boże!
Nie będę się tu obnażać, swoje jestestwo wykładać za trzy grosze.
O litość Cię, Panie proszę - uwolnij od zakłamania i głupoty, które miażdżą wszystkie cnoty.
Już snu pora - pójdzie dzidzia do doktora.
Niebieska tabletka leci usypiając czujność dzieci.
Śpij kochanie - niech Ci się praca dostanie - chociaż we śnie.
Uśnij wreszcie! uśnij wreszcie...

sobota, 12 września 2009

Inteligencja groszkowa. Rozprawa jak kijek prosta.

- Ach...jakże jesteśmy naiwni - na różowo, na niebiesko, żywot malowany kreską. Wirtuoza brak, co jak malowany ptak krążąc nad głowami pragnie pobyć między nami...
- Litości! Stanowczo za dużo liryzmu - kuksańca w Romantyzm, żeby nam wiecznie nie "dziadował".
- A to przepraszam, że nad głowy się ciżby uniosłam. Już lecę masło w maselnicy ubijać, i garnki lepić - toć do tego "rence" inteligenta stworzone - co by się pianę bić nauczył, a może i w mordę dał.
- Co też Pani?
- No co Pan? Co to pracą gardzić będą? Niech się życia od podszewki uczą, od dołu do góry jak glista, niech się do nieba pną jak te zielone groszki, co na końcu fakt faktem wzdęcia tylko wywołują - o ile się w nich robal nie zalęgnie, czy susza nie przetrzebi, albo wilgoć. Bo groszek niby odporny a jednak - jak do pionu nie wyrównasz to do upadku skłonny i na grunty deprawacji szybko schodzi (o ile wzejdzie).
- Jakże tu inteligencję - kwiat i serce rodu - do groszka pospolitego równać?
- Takie to jakieś słabe, wie Pan. Kijek potrzebny (i marchewka), żeby się "delikatus" oprzeć miał na czym - czyli rodzicielskie wsparcie ważne tedy w wymiarze finansowo-duchowym. Słoneczkiem trzeba karmić - otuchę w sercu budzić, ciepłym słowem raczyć, za policzusie pieszczotliwie poskubać - jak z dzidzią prawie. Potem i nawadniać - wodę życiodajną wlewać, odżywiać, czule chłodzić, przed zgnilizną wszechobecną ratować! A i jeszcze przed robalem odwewnętrznym chronić i tym zewnętrznościowym, co przez pokusy w czystej kulce grochu zepsucie szykuje.
- Pani kochana - to kto tego wszystkiego doglądać musi? Ogrodnik jakiś?
- Proste to jak kijek Szanowny Panie - groszek w ziemię sam Nasz Pan Bóg rękami rodziców wsadza lub inkszym organem jakimś, co do tego służy. Groszek się na kijku opiera - czyli na rodzicach znowuż pasożytując. Słoneczkiem - radość niosąca obietnice a to przez osobę groszka kochającą, a to przez uczelnie młodzież do nauki zachęcającą, a to pracodawcy przyszli, co to, i nęcą, i kuszą groszek zielony naiwny. No a wodą - to jak ktoś groszek oleje, zapał wystudzi, ogień w groszku niepotrzebny przepędzi - a to słowem cierpkim, a to obietnicą niespełnioną. Trochę tego nawodnienia groszek musi przejść, żeby krzepy nabrał i rozrósł się zbytecznie. A co do robala - to wie Pan - telewizjon winny, ynternety, wszystkie te Panie kolorowe jarmarki groszek deprawują przeokropnie, że to ledwie zakwitnąwszy zaraz marnieje i do podziemi schodzi owocu na świat nie wydając.

Groszek pospolity - Inteligent Polski. W czasach obecnych radzący sobie bez wszelkich opisanych wyżej pomocy - za to z robalem serce groszka toczącym - nepotyzmem, kołtunerią, układzikami, brakiem perspektyw na pracę, rozwój, oraz przedłużenie gatunku.
Z pozdrowieniami.
M.W.Groszek

środa, 26 sierpnia 2009

Część druga. Na urzędy.

Drugi dzień bloga

Radosne podniecenie wynikające z pisania miesza się uparcie z niepewnością krytycznej oceny. A niech mnie! Będę pisać - w końcu Polska kraj demokratyczny!
Będąc, jak to się pięknie nazywa, osobą niezdolną do pracy bez prawa do zasiłku (por. bezrobocie), postanowiłam skorzystać z interesującej i niosącej szerokie perspektywy intelektualnego rozwoju oferty PUP-u, a właściwie PUP-y. Poszłam na staż.
By pozostawić odrobinę miejsca na inteligencję zaznaczę subtelnie, iż miejsce odbywania owego stażu przypadło w bardzo znanej i szczerze znienawidzonej instytucji państwowej służącej do zapewnienia nam wszystkim godnej i spokojnej emerytury (prawda, że brzmi uroczo, aż człowiek ma ochotę szybciej się zestarzeć).
Tak więc poszłam do pracy pełna werwy, przekonana o mającym nadejść lada dzień sukcesie. Wyczyn to był nie lada, ale myśl o rozkwicie mojej zawodowej kariery, przymnożeniu umiejętności i solidnym połechtaniu przygaszonego "alter ego" dodawała mi skrzydeł. Jak ten Ikar szybowałam po bezkresnym niebie rozpostartych przez PUP iluzji. Niepomna na przestrogi Ojca ( w tym wypadku matki) szybowałam coraz wyżej w hierarchii pracowniczej, aż do krzesła sekretarskiego grubym pluszem obitego. Niestety, po długim okresie mozolnej syzyfowej pracy , niezliczonej ilości pracowniczych poświęceń, skąpego jak kocie łzy wynagrodzenia nie udało mi się otrzymać etatu, nawet pół, nawet tini-łini. Zasmucona, z opuszczoną głową, powoli niczym żołnierz z niemieckiej niewoli postanowiłam gorzko zapłakać. Po wykonaniu czynności, o której była mowa uprzednio, oraz po wypowiedzeniu kilku magicznych słów - początkowe litery: "k", "c", "ch" postanowiłam ochłonąć i zawrzeć w bardziej wyszukanej formie moje doświadczenia stażowe. W wyniku owych przemyśleń i nie ukrywajmy pewnej zawodowej traumy powstał wiersz. Poezja czysta, która wije się jak glista w mokrej ziemi i nic tego już nie zmieni (tej glisty znaczy).

"Na urzędy"

Na czele naczelnych naczelnik wydziału,
kierownik-adiutant, co pędzi pomału,
gdy czasu nie starcza, urwane godziny,
niech kleją, niech łączą młodziutkie dziewczyny.
Stażystki praktyką zajęte bez mała,
oddadzą w przysłudze i dusze, i ciała,
za którą zapłata w pańszczyźnianej misie,
ukoi dziewczątka jak różowe ptysie.

Na próżno opór stawiać, niemądrze buntować,
trzeba się, słodkości moje, tylko dostosować.
Główkę pokornie schylić, brać wszystko na siebie,
zdobywając zasługi i w pracy, i w niebie.
A gdy ciężko czasami, wtedy po kryjomu,
można sobie pochlipać pod biurkiem i w domu.
Co by przykrości nie robić koleżankom w pracy,
należy podawać im wszystko na tacy.
Cicho, cichutko, równo, równiusieńko,
czasem przetrzeć kantem lub wygładzić ręką.

Z uśmiechem zdobiącym przekrasne dwa lica,
wyczekuje podwyżki niemądra dziewica,
co już dawno winna była miejsce to zostawić,
zamiast się atmosferą duszną zatruwać i dławić!
Pozostaje nadzieja, że wszystkie księżniczki,
które dotąd jedynie otwierały drzwiczki,
starszym siostrom spieszącym na wytworne bale,
zmienią się rolami – teraz one ale – będą tymi,
którymi świat się zachwyca,
widząc lśniący intelekt i przekrasne lica.

Mam nadzieję, że ów prosty wierszyk przybliżył choćby w niewielkiej części klimat tamtych dni (o których wolałabym za często nie wspominać). Jeśli więc znajduje się, wśród czytających ten skromny tekst, osoba wiążąca jakiekolwiek nadzieje na stałe zatrudnienie po odbytym stażu - mam krótkie przesłanie: "Nie łudź się, kochanie". Na tym skończę te obszerne dywagacje - bo jak mawiał Winston Churchill....

wtorek, 25 sierpnia 2009

Dzień dobry, część i czołem, pytacie skąd się wziąłem? Nie, nie jestem wesołym Romkiem z kilku, jak sądzę, istotnych powodów. Primo - nie gram na mandolinie, secundo - nie występuję w filmach, tercio - jestem kobietą!
Nie urwałam się z choinki, nie spadłam z księżyca a jednak mam wrażenie pewnego sytuacyjnego niedopasowania. Przyczyn owego niedopasowania nie znam, brak okoliczności łagodzących - no, chyba, że można część swoich utrapień zrzucić na recesję - to proszę bardzo. Otwieram puszkę Pandory i wsypuję całe dziadostwo okolicznościowe - niech tam w szkatule leży grzyb. I najlepiej tą puchę gdzieś w ziemi zakopać.
Po tym bardzo oszczędnościowym katharsis przejdę do meritum (układam rączki w charakterystyczną wieżyczkę i zaczynam snuć, męczący dla wszystkich prócz mnie samej, wywód).
W roku Pańskim 1982 ucieszyłam rodzinę pojawieniem się na tym świecie. Nie było łatwo mnie ściągnąć - u Pana Boga za piecem było mi jak w raju - ale w końcu dał się Pan Bóg przekonać - i oto jestem! Prawda, że niezwykły to fakt - ludzie zachwycają się podróżami na księżyc sami pokonując galaktyki! Od niebios Pańskich do łona matki w sekundę (no...może nie w każdym przypadku).
Tak więc jestem i oto zasiadam przed komputerem celem opisu fascynującej mnie rzeczywistości Polski południowej.
Cykl "Utopiłabym w jeziorze" pojawił się z myślą o wszystkich tych sytuacjach tragikomicznych, które są moim udziałem i w trakcie których występuje u mnie pewna charakterystyczna reakcja chemiczna-fizyczno-psychiczna (twarz zmienia barwę, dłonie zwijają się w małe piąchy, na ustach pojawiają się niczym sasanki na wiosnę charakterystyczne wyrazy).
Tyle tytułem wstępu, bo jak mawiał Winston Churchill: "Dobry mówca winien wyczerpywać temat - nie słuchaczy".