środa, 26 sierpnia 2009

Część druga. Na urzędy.

Drugi dzień bloga

Radosne podniecenie wynikające z pisania miesza się uparcie z niepewnością krytycznej oceny. A niech mnie! Będę pisać - w końcu Polska kraj demokratyczny!
Będąc, jak to się pięknie nazywa, osobą niezdolną do pracy bez prawa do zasiłku (por. bezrobocie), postanowiłam skorzystać z interesującej i niosącej szerokie perspektywy intelektualnego rozwoju oferty PUP-u, a właściwie PUP-y. Poszłam na staż.
By pozostawić odrobinę miejsca na inteligencję zaznaczę subtelnie, iż miejsce odbywania owego stażu przypadło w bardzo znanej i szczerze znienawidzonej instytucji państwowej służącej do zapewnienia nam wszystkim godnej i spokojnej emerytury (prawda, że brzmi uroczo, aż człowiek ma ochotę szybciej się zestarzeć).
Tak więc poszłam do pracy pełna werwy, przekonana o mającym nadejść lada dzień sukcesie. Wyczyn to był nie lada, ale myśl o rozkwicie mojej zawodowej kariery, przymnożeniu umiejętności i solidnym połechtaniu przygaszonego "alter ego" dodawała mi skrzydeł. Jak ten Ikar szybowałam po bezkresnym niebie rozpostartych przez PUP iluzji. Niepomna na przestrogi Ojca ( w tym wypadku matki) szybowałam coraz wyżej w hierarchii pracowniczej, aż do krzesła sekretarskiego grubym pluszem obitego. Niestety, po długim okresie mozolnej syzyfowej pracy , niezliczonej ilości pracowniczych poświęceń, skąpego jak kocie łzy wynagrodzenia nie udało mi się otrzymać etatu, nawet pół, nawet tini-łini. Zasmucona, z opuszczoną głową, powoli niczym żołnierz z niemieckiej niewoli postanowiłam gorzko zapłakać. Po wykonaniu czynności, o której była mowa uprzednio, oraz po wypowiedzeniu kilku magicznych słów - początkowe litery: "k", "c", "ch" postanowiłam ochłonąć i zawrzeć w bardziej wyszukanej formie moje doświadczenia stażowe. W wyniku owych przemyśleń i nie ukrywajmy pewnej zawodowej traumy powstał wiersz. Poezja czysta, która wije się jak glista w mokrej ziemi i nic tego już nie zmieni (tej glisty znaczy).

"Na urzędy"

Na czele naczelnych naczelnik wydziału,
kierownik-adiutant, co pędzi pomału,
gdy czasu nie starcza, urwane godziny,
niech kleją, niech łączą młodziutkie dziewczyny.
Stażystki praktyką zajęte bez mała,
oddadzą w przysłudze i dusze, i ciała,
za którą zapłata w pańszczyźnianej misie,
ukoi dziewczątka jak różowe ptysie.

Na próżno opór stawiać, niemądrze buntować,
trzeba się, słodkości moje, tylko dostosować.
Główkę pokornie schylić, brać wszystko na siebie,
zdobywając zasługi i w pracy, i w niebie.
A gdy ciężko czasami, wtedy po kryjomu,
można sobie pochlipać pod biurkiem i w domu.
Co by przykrości nie robić koleżankom w pracy,
należy podawać im wszystko na tacy.
Cicho, cichutko, równo, równiusieńko,
czasem przetrzeć kantem lub wygładzić ręką.

Z uśmiechem zdobiącym przekrasne dwa lica,
wyczekuje podwyżki niemądra dziewica,
co już dawno winna była miejsce to zostawić,
zamiast się atmosferą duszną zatruwać i dławić!
Pozostaje nadzieja, że wszystkie księżniczki,
które dotąd jedynie otwierały drzwiczki,
starszym siostrom spieszącym na wytworne bale,
zmienią się rolami – teraz one ale – będą tymi,
którymi świat się zachwyca,
widząc lśniący intelekt i przekrasne lica.

Mam nadzieję, że ów prosty wierszyk przybliżył choćby w niewielkiej części klimat tamtych dni (o których wolałabym za często nie wspominać). Jeśli więc znajduje się, wśród czytających ten skromny tekst, osoba wiążąca jakiekolwiek nadzieje na stałe zatrudnienie po odbytym stażu - mam krótkie przesłanie: "Nie łudź się, kochanie". Na tym skończę te obszerne dywagacje - bo jak mawiał Winston Churchill....

wtorek, 25 sierpnia 2009

Dzień dobry, część i czołem, pytacie skąd się wziąłem? Nie, nie jestem wesołym Romkiem z kilku, jak sądzę, istotnych powodów. Primo - nie gram na mandolinie, secundo - nie występuję w filmach, tercio - jestem kobietą!
Nie urwałam się z choinki, nie spadłam z księżyca a jednak mam wrażenie pewnego sytuacyjnego niedopasowania. Przyczyn owego niedopasowania nie znam, brak okoliczności łagodzących - no, chyba, że można część swoich utrapień zrzucić na recesję - to proszę bardzo. Otwieram puszkę Pandory i wsypuję całe dziadostwo okolicznościowe - niech tam w szkatule leży grzyb. I najlepiej tą puchę gdzieś w ziemi zakopać.
Po tym bardzo oszczędnościowym katharsis przejdę do meritum (układam rączki w charakterystyczną wieżyczkę i zaczynam snuć, męczący dla wszystkich prócz mnie samej, wywód).
W roku Pańskim 1982 ucieszyłam rodzinę pojawieniem się na tym świecie. Nie było łatwo mnie ściągnąć - u Pana Boga za piecem było mi jak w raju - ale w końcu dał się Pan Bóg przekonać - i oto jestem! Prawda, że niezwykły to fakt - ludzie zachwycają się podróżami na księżyc sami pokonując galaktyki! Od niebios Pańskich do łona matki w sekundę (no...może nie w każdym przypadku).
Tak więc jestem i oto zasiadam przed komputerem celem opisu fascynującej mnie rzeczywistości Polski południowej.
Cykl "Utopiłabym w jeziorze" pojawił się z myślą o wszystkich tych sytuacjach tragikomicznych, które są moim udziałem i w trakcie których występuje u mnie pewna charakterystyczna reakcja chemiczna-fizyczno-psychiczna (twarz zmienia barwę, dłonie zwijają się w małe piąchy, na ustach pojawiają się niczym sasanki na wiosnę charakterystyczne wyrazy).
Tyle tytułem wstępu, bo jak mawiał Winston Churchill: "Dobry mówca winien wyczerpywać temat - nie słuchaczy".