sobota, 7 lipca 2012

Wakacyjne opowiadanie

Zewsząd tubalny słychać głos. Ostrzy megafon komunikaty - że to, że tamto, że tańsze raty.
Przejeżdża erka na sygnale, ktoś skręca dłonią przy zawale.
Za szybą walka, rodzina drży niczym półhalka.
Dzieci wcinają kręcone lody, ktoś pije wodę i dla wygody podciąga spodnie. Teraz już lepiej, bardziej swobodnie...
Staruszka z rentą liczy groszęta, bluzką z przeceny wielce przejęta.
Jeszcze emeryt i emerytka, kwiaciarka, bidet, końskie kopytka.
Przy ścianie dworca budka dla ptaka, co chce kebaba, frytkę, tik-taka.
Mieszadło z wora, niczym Pandora - kupa zapachów, zapachów kupa, co przykleiła się do buta.
Dalej podziemne korytarze, szare przebrzydłe polskie miraże. Trakty, konstrukcje, fabryczne liny, stare bilboardy, nagie dziewczyny.
Wszystko się kręci w letnim ukropie: pyłki kwiatowe, koszona trawa, spalin tysiące - osiadłych na podmiejskiej łące.
"Lipiec!Lipiec!" - krzyczą wakacje.
Na kartkach czułe adnotacje. Nadmorskie znaczki, grube ulotki spod wycieraczki.
Pizza, drogerie, banki, Rossmanny - wszyscy chcą kasy, wszyscy chcą many.
Dzwonią tramwaje, piszczą klaksony, uliczny traffic już wypełniony.
Ciasno, gorąco, duszno i śmierdzi - sroka na żerdzi, tak właśnie twierdzi.
Tłum się przeciska między autami, wychodzi oknem, a wchodzi drzwiami. Pękate listy i stemplowanie - postoisz trochę, moje kochanie...
Kolejka, sznurek, skisły ogórek. Czy ktoś chce ciasta? Kremu do rurek?
Na plaży ciało obok ciała, grubas spocony, i ta, co dała. Parawan daje troszeczkę cienia, ale ogółem wiele nie zmienia.
Dźwięk motorówek, upalne lato, przegrzane auto, spocony Tato. Jachty, łódeczki, statki, stateczki, piaski w słoiku - kram tiku-tiku.
Słodka woń sosen, nadmorska bryza, komar, co w skórę się zawsze wgryza. Ryba wędzona i opiekana, surówka z sosem, jabłko z bigosem.
Dalej są osy i kabanosy, gofry z lodami, piach z muszelkami. Frędzle, piszczałki, laleczki, misie, mrożona cola i smaczne ptysie.
Wybór szalony, aż głowa boli - żaden portfelik się nie ostoi. Szelest banknotów, nawoływania, jest jeszcze tyyle do sprzedania.
Prują się misie, smutna dziewczyna, lecz co się dziwić - made in china.
A w miastach - huk, a miastach żar, i miłość nastoletnich par.
Autobus stale przepełniony, zdezelowany i wysłużony. Zipie i rzęzi, jak na uwięzi.
W środku spocony, markotny tłum i rozmów gęsto utkany sznur. Trzask otwieranych z impetem drzwi, przed szybą - ja, za szybą - ty.
Siatki przy nogach, białe skarpety, stare sandały, zero podniety.
Tłuszcz jest na włosach, tłuszczem jest ciało, co mydła, wody dziś nie zaznało. Kręcą się współpasażerowie, ale fakt faktem - nikt nic nie powie.
Starość dziś smutna i osowiała, kiedyś z orderem - dziś całkiem mała.
A na fotelach gimnazjum siedzi i o pijackich orgietkach bredzi. Wokoło cisza przyzwolenia, na tego typu pitolenia.
Gdzieniegdzie parka, zwyczajny gość, co dla owczarka wiezie kość. Jest matka z dzieckiem umęczona, wiecznie samotna - jak to ona.
Są też i panie roszczeniowe, trzpiotki-chichotki bliziutko ciotki.
Jedziemy dalej, faluje tłum, opona w tyle robi bum-bum.
Mijamy miasta, wioski i kraje, piaszczyste gleby i winne gaje. Podmiejskie korty, ekstra kurorty, zwyczajne domy ze źdźbłami słomy.
Trwają wakacje i perforacje, urzędy, stacje i ubikacje.
Szalet, zabawa, mydło i miód. Zapach poziomek i zwykły smród.
Polska od wschodu do zachodu, tak jak ta pszczoła, co szuka miodu.
Mijają dni, tak jak godziny - przy drodze stopa łapią dziewczyny. Ktoś drzwi otwiera, gestem zaprasza - wchodzi naiwna doń Natasza. Za chwilę koniec oddychania i strzępy z sukienek ubrania.
"Dobranoc" - mówi dzieciom Matka, w kostnicy dwudniowa denatka. W banku narada, potem zebranie, stoją hostessy na powitanie.
Pod bramą żul, a w bramie ona - najstarszym fachem mocno zmęczona.
Dwunasta! Radosne biją dzwony, a na zakrystii "Pochwalony". Przemierza drogę człowiek spokojny, z oczu i z serca bogobojny. Pokój rozsiewa, okrzyki wznosi nadmorska mewa.
Jak świat szeroki, a mur wysoki, tak "ziemia toczy swój garb uroczy".

czwartek, 5 lipca 2012

Żar na "Żarze" w letnim skwarze



Godzina letnia wybiła. Żar na "Żarze" w letnim skwarze,
Upał i spiekota lata, pot z naczynek wciąż wymiata.

Każdy topi się jak lody, co po palcach, dla ochłody,
ciurkiem kapią wprost do buta,
Taka wakacyjna nuta.

Zewsząd płacze i wołania. Głaszcze mokrą główkę niania,
dziecku co bez kapelusika, po upale sobie fika.

Taka troska nowoczesna - na wakacje zabrać pieska, dziecko,
szpilki i migdały - wtedy będzie tobół cały.

Nic to, że dziecko markotne, przemęczone i wilgotne,
Ważne, aby "look" był dobry, jak na rzece polskie bobry.

Keta, dziara, kark szeroki - oblubieniec niewysoki,
Szuka damie swego serca, na piaszczystej plaży miejsca.

Jeszcze piesek, i leżaczki, parasolka i zygzaczki,
Woda, lody dla ochłody, kremik-dżemik, akademik.

Zapomnieli kochankowie, że coś mieli już przy sobie,
Co chodziło, czasem jadło, i przez nieuwagę spadło.
Fakt, jest dzieciak urlop-psujka, co nie chciało iść do wujka.
Więc się teraz plącze z nami - a my tacy zakochani!

Żar na "Żarze" z nieba leci,
Płaczą przemęczone dzieci - pić się chce - lecz nikt nie wpadnie,
by im wodę podać ładnie.
Tyle jest do pozwiedzania, za rok to koniecznie - niania!

A teraz mi cicho już, na dobranoc Anioł Stróż,
Leżeć grzecznie, bo kochanie przed snem lanie i dostanie!
Ot, i polskie wychowanie...